Pierwszy rowerowy PIC-NIC - 25.05.2002

Prognozy pogody były dobre - sprawdzałem w internecie w kilku miejscach - w piątek wieczorem miał przejść tylko jakiś mały front na wschód i do dnia miało się rozchmurzyć. Tak to też wyglądało: wprawdzie w piątek trochę pokropiło, jednak w sobotę rano chmury były już rzadsze.

Telefon. 8:20. Szczepan: To co, nie jedziemy? - No jak to, dlaczego? - No, pogoda przecież. - He, he, pogoda! Znowu coś wymyślił, pewnie nie może! A jakże! - A którędy będziemy jechać, bo on by był później i dogonił...

Ech ten Szczepan! Bierz człowieku rower i jedziemy, przecież jeszcze godzina do zbiórki, a drogi nie wytłumaczę, bo będzie trochę po lesie, trochę po polach. No dobra, to będzie. Będzie na pewno - czekajcie!

Z Wojtkiem podjechaliśmy metrem na Ursynów i jako jedyni byliśmy punktualnie. Jak zwykle ci punktualni są karani oczywiście. Bo nie dość, że musieliśmy czekać, to jeszcze żarły nas jakieś muszki-meszki. W końcu przez komórkę ustaliliśmy, że reszta źle wyliczyła sobie drogę metrem, ale za chwilę dotrą. No to czekamy. A co ze Szczepanem? Telefon: już się zbliża, zaraz będzie go widać. No fakt, widać: podjechali z Gośką Fiatem Palio. Jasna cholera, Szczepan! No bo rower ma w pracy i nie dał rady go dowieźć na czas. U niego normalka - zawsze z czymś nie zdąży.

Ale na szczęście dotarła już reszta. Dołączyli jeszcze Chłądziaczki, Włodek z Małgosią i Kuba z Elą i dzieciakami (no nie takimi wcale już małymi). Wspólnie pośmialiśmy się z cyklisty No 1, który często zaglądał do Dziupli w kompletnym rowerowym wyposażeniu - spodnie, buty, kamizelka, wielki kask i rękawiczki, ale jak przyszedł "czas próby" to przyjechał samochodem. No, wybacz Szczepan - będę Ci jeszcze jakiś czas dokuczał, he, he!

Po przeglądzie sprzętu i pomachaniu Szczepanikom, którzy pojechali prosto do celu podróży, czyli na działkę Krzyśka Hopfera - Szpili, ruszyliśmy w drogę. Przecięliśmy Las Kabacki, wyjechaliśmy na pola i po przejechaniu torów zbliżyliśmy się do Konstancina. Tam przez groblę, koło tężni i ... no trzeba było troszkę odpocząć, opłukać zakurzone gardziołka. Potem ruszyliśmy w kierunku południowego krańca Konstancina. Mieliśmy jednak małą przerwę, bo Wojtkowi zepsuł się pożyczony rower - razem z Bodkiem zostali wymienić dętkę w na szczęście czynnym przy sobocie warsztacie. Reszta pojechała dalej przez lasy słomczyńskie. Na końcu lasu poczekaliśmy chwilę przy szlabanie, aż dogonią nas Wojtek z Bodkiem. Teraz już zostało niedaleko: na wschód do szosy, na drugą stronę, przez wieś i "z górki na pazurki" do jeziorka. Tam umówiliśmy się ze Szpilą na spotkanie, żeby pokazał nam jak dojechać na działkę. Zdążyliśmy tylko chwilę odsapnąć, bo zaraz podjechał swoim uterenowionym Golfem i pociągnął nas dalej.

Na działce Krzysiek miał już wszystko przygotowane na przyjęcie dostojnych gości, Szczepan z Małgosią byli już na miejscu i zrobili zakupy - można było zacząć się gościć. Zabawiliśmy tam parę ładnych godzin, dokonaliśmy dokładnego "obglądu" domu, rzuciliśmy z zaciekawieniem okiem na stojącą w garażu łajbę (MX, czyli Mały Książę), powspinaliśmy się też na strych, gdzie Krzysiek ma spore zbiory różnych śmiesznie powyginanych korzeni - można z tego zrobić fajny wystrój np. do Dziupli.

Popasali, pohulali, ale czas do domu. Oj, jak ciężko wsiąść na rower! Podziękowaliśmy za gościnę. Z o wiele mniejszym niż przed południem zapałem przez Obory i Konstancin pojechaliśmy z powrotem. Był jeszcze jeden odpoczynek pod gościnnymi parasolami "Chaty Wuja Toma", a potem grobla, pola, tory, Las Kabacki ... Nareszcie! Oj, siedzonka nasze to nie były przyzwyczajone do takich wygód, oj nie były ;-) Kuba klął się potem, żeby mu w przyszłości dać święty spokój, bo on na żaden rower już w życiu nie wsiądzie. Ale myślę, że wsiądzie - po kilku dniach ze śmiechem wspominaliśmy nasze małe przygody. Było fajnie.

opracował Piotr 'Malaj'