Trzeci Rejs pod banderą "Czerwonego Maka"
19 -:- 26.06.2004
Mazury 2004
całkowicie subiektywna relacja z rejsu : )
Sobota 19.06.2004
Do Mikołajek dotarliśmy pierwsi. Fryderyk jak zwykle gnał jak szatan - szybko, ale bezpiecznie. Na dzień dobry podjechaliśmy oczywiście po wędzoną rybkę, a potem na mocną kawę. Mikołajki przed sezonem są ciche i senne, ale właśnie wtedy mają chyba najwięcej uroku. Oczywiście od razu zrobiliśmy mały spacerek do portu, żeby obejrzeć nasze łódki. Po jednej stronie bujały się dwie Nokie - Akord i Echo, a po drugiej samotnie Hipokrates i jakoś nam się tak wtedy pomyślało, że to właśnie on będzie nasz i tylko nasz. I co, los się do nas uśmiechnął, a intuicja nie zawiodła (jakby, co to możemy już przepowiadać przyszłość). Gdzieś po godzince czekania byliśmy już w komplecie i zaczęliśmy wprowadzać się na swoje łajby. Oczywiście, przed którą była największa kupa rupieci, można się bez trudu domyśleć, ale tłumaczy nas fakt, że było nas pięcioro, w tym aż trzy panie. Na początku Fryderyk zrobił nam małe szkolonko, bo my przecież żeglarze niedzielni, łódki pod żaglami to widzieliśmy na obrazku, no ewentualnie gdzieś, kiedyś i to z bardzo daleka : ). W każdym razie Fred, mimo całej naszej beztroski, nie tracił zimnej krwi i z tego, co mówił w trakcie rejsu i po, spisaliśmy się całkiem dobrze. Oczywiście w kwestiach tajników sztuki żeglarskiej był dla nas całkowitym autorytetem, pozostawiając nam wszystkie inne przyjemności związane ze wspólnym pływaniem, czyli gotowanko i sprzątanko. Ale przecież funkcja kapitana do czegoś zobowiązuje.
Gdzieś około 14.00 nasza łódka już była gotowa. Położyliśmy maszt i powolutku, na silniczku, jako pierwsi opuściliśmy port, płynąc w kierunku Rynu - naszego pierwszego noclegu. Zostawiliśmy za sobą czerwone dachy Mikołajek i gdzieś na wysokości Gołębiewskiego postanowiliśmy postawić maszt i żagle. Hmm, żeby nam to wyszło bez problemu, to nie powiem, szuwary były blisko. Ale udało się, więc dumni z siebie, pod żaglami i z odbijaczami na burtach, czekaliśmy na pozostałe maczki. I co, zamiast pochwał dostaliśmy reprymendę od samego komandora, właśnie za te nieszczęsne niebieskie poduchy, które nam się radośnie majtały po obu stronach burt. Życie jest niesprawiedliwe : ( . Do Rynu, w myśl biblijnego przekazu, że pierwsi będą ostatnimi, dotarliśmy na samym końcu. Jakimś dziwnym trafem, przy opanowaniu Fryderyka i pomocy pozostałych załóg, co później stało się już regułą, przycumowaliśmy bez większych problemów. Na pomoście przywitał nas Michał z kieliszkiem Grappy, a późnej był grill ze swojskim chlebkiem i keczapem i duża burza. Spotkaliśmy się też z Ewą i Kalafiorem, którzy spędzali na łódkach romantyczny weekend we dwoje.
Po tych wszystkich nowych doświadczeniach zasnęłyśmy jak zabite, kołysane przez jezioro Ryńskie i alarm samochodowy, który wył przez całą noc i jak na złość wyłączył się dopiero rano.
Niedziela 20.06.2004
Z wielkim trudem, ale udało nam się umyć. Bo łazienka niby była, ale zamknięta na cztery spusty. Wprosiłyśmy się za to na pyszną kawę z drobną nutką dekadencji : )) i humor nam wrócił natychmiast. A potem dłuuuuga droga powrotna do Mikołajek, bo nie wiało prawie wcale, ale za to była gitara, jajka - przeszkadzajki i Adela, co zakłada suknię cienką dla kochasia, który odszedł w siną dal... Z tą Adelą był wprawdzie mały problem, bo jakoś sobie nie mogliśmy przypomnieć jej imienia, więc była na początku Aniela i jeszcze parę innych, ale w końcu spłynęło na nas olśnienie. W Mikołajkach mieliśmy krótki postój, bo butla z gazem nam się zbuntowała i za żadne skarby nie chciała się odkręcić. A potem już na Bełdany... Wieczorem ognisko, tańce i ballada o viagrze, którą Fryderyk wygłosił specjalnie dla Piotra. A i oczywiście niezwykle ważny moment, bo wtedy właśnie nasza załoga dostała od Krzyśka banderę - pięknego, czerwonego maczka.
Poniedziałek 21.06.2004
Obudził nas deszcz. Lało chyba prawie całą noc i rano nic nie wskazywało na to, że coś się zmieni. Maczki mokły, a my czekaliśmy, na słońce jak na cud, żeby móc ruszyć dalej. Ale nie wszyscy, bo nad niektórymi ; ) zawisła klątwa Neptuna i woleliby zaszyć się w jak najciemniejszy kąt i w ogóle nigdzie się nie ruszać, a już na pewno nie bujać wśród fal. Przez tą nieszczęsną klątwę odpłynęliśmy ostatni. Robert w strugach deszczu siedział dzielnie za sterem, a my schowani pod pokładem trochę spaliśmy, trochę gadaliśmy, ale wszyscy byli zgodni, że to chyba najgorszy dzień, jaki mógł nam się przytrafić. W końcu, całkowicie zdegustowani, przycumowaliśmy w jakimś porcie, z mocnym postanowieniem, że chyba zostaniemy tam na noc. Trochę martwiła nas perspektywa wieczoru bez reszty maczków, ale niektórzy czuli się i wyglądali tak kiepsko, że kapitan nie miał sumienia męczyć nas dalej, tym bardziej, że Robert przemókł zupełnie, no i trzeba się było zająć obiadem. Po obiadku odkryłyśmy, że na tej niepozornie wyglądającej przystani są prysznice!!! I to było właśnie to, co tygrysy lubią najbardziej, no może prawie... W każdym razie wykąpałyśmy się, przebrałyśmy, Neptun chyba się zlitował i trochę odpuścił, no i w końcu przestało padać!!! Nastroje nam się poprawiły zdecydowanie i jeszcze zadzwonił Piotr, że czekają na nas niecierpliwie w Rucianem. Więc pędem, ile wiatru w żaglach popłynęliśmy. Ale na naszej drodze wyrosła bardzo spodziewana z resztą przeszkoda: śluza na Guziance. To była bardzo dobra szkoła dla naszego motorniczego - Roberta i dla nas wszystkich z resztą też. Na mostku nad śluzą ustawiła się spora grupka gapiów najwyraźniej żądnych wrażeń i obserwowała z wielką uwagą, jak to w panice miotamy się z burty na burtę i od brzegu do brzegu, bo jakoś to wejście wydawało nam się zdecydowanie za wąskie.
Ale udało się, odetchnęliśmy z ulgą, podnieśliśmy się te o te dwa metry do góry, wrota się otwarły ... Robert pociągnął linkę od silnika raz, potem drugi raz i...nic. Cisza, bo przecież żaden szanujący się silnik bez benzyny pracować nie będzie. Ale na szczęście ogromną zaletą naszej wspaniałej załogi, była szybka mobilizacja w sytuacjach trudnych i prawie beznadziejnych, wiec dolaliśmy szybciutko, co trzeba, silniczek zamruczał cichutko i Guzianka zaczęła zostawać w tyle. Do Rucianego przypłynęliśmy już pod wieczór, mijając po drodze malownicze kanałki i zalesione brzegi z malutkimi domkami. Zacumowaliśmy w porcie, całkiem sporym z resztą, i zasiedliśmy na pomoście, niektórzy opatuleni w koce, bo wieczór był wyjątkowo zimny. Na stoliczku na rozgrzewkę stały sobie resztki śliwowicy, zakładu, który ponoć wygrał Michał z Piotrem : ). Piotr, Fryderyk i Basia grali szanty i nie tylko, Aga pięknie tańczyła z Admirałem, a pod koniec przysiadło się do nas towarzystwo z sąsiednich łódek. W oczy najbardziej rzucał się Kapelusik W Poziomki, który w upojeniu, bardzo wysokim głosem śpiewał z nami szanty i wszystkie nasze gitary były dla niego za nisko nastrojone.
Wtorek 22.06.2004
Po porannej kawce na pomoście wyruszyliśmy na Nidzkie i dalej na Zamordeje. Wiało nieźle, przechyły duże i to był tak naprawdę pierwszy dzień porządnego żeglowania. Panie na zawietrznej, a może nawietrznej (hmm, Piotr by mi za to dał reprymendę : )) ) burcie wypinały biusty, a Robert próbował uwiecznić piękno krajobrazu kamerą, która wreszcie po dwóch dniach rejsu zdecydowała się zadziałać. Komórka Ani też nie próżnowała i praktycznie przez cały czas słychać było spod pokładu cichy menuecik i halo, tak, tak, dzień dobry, oczywiście wymienimy panu bez problemu tą fakturę...
I wtedy właśnie, kiedy już nam się wydawało, że tacy z nas świetni żeglarze, Neptun postanowił pokazać, co potrafi. Wiatr ustał, Ania usiadła do steru, kapitan zaczął się posilać i wtedy zupełnie niespodziewanie dmuchnęło. Co się wtedy stało, to dokładnie nie wiadomo. Wszystko działo się tak szybko, a niektórzy jeszcze na dokładkę zamknęli oczy :) . Grunt, że Fryderyk błyskawicznie znalazł się za sterem i oprócz tego, że zamoczyły nam się wszystkie ręczniki (za to też powinno nam się dostać, bo to niezgodne ponoć z etykietą) i nam wszystkim, z wyjątkiem Beaty trzęsły się ręce, nic się nie stało. W każdym razie nauka nie poszła w las i od tej pory jak dmuchało mocniej, Fryderyk był karmiony łyżeczką, jak małe dziecko, byleby tylko steru z ręki nie wypuszczał. A potem już Zamordeje. Jakoś nie mogliśmy się zdecydować, gdzie właściwie chcielibyśmy zacumować na noc, tym bardziej, że było jeszcze bardzo wcześnie. Brzegi były tam wyjątkowo wysokie i nieprzyjazne, no i te komary... Ale przynajmniej był czas na leniuchowanie, no ewentualnie na ciekawą lekturę i oczywiście łowienie ryb. A rybaków było wielu, bo Grzywa na Akordzie, Robert na Hipokratesie, Bogdan na Echu, a Fryderyk na gościnnych występach : )). A potem ognisko i śpiewanie.
Środa 23.06.2004
Na dzień dobry mycie w jeziorze, proszę nie mylić z kąpielą, bo tak naprawdę z nas wszystkich tylko Basia miała odwagę codziennie pływać i z raz kapitanowie dwaj. A potem już droga powrotna na Bełdany. I znowu Ruciane, z krótkim postojem na zakupy. Fryderyk zrobił nam wtedy Dzień Dziecka i wrócił z łubianką truskawek i wielką torbą czereśni. Tym razem Guzianka przeszła bez najmniejszego bólu. W końcu nauka nie poszła w las i spokojnie w promieniach słoneczka popłynęliśmy sobie dalej. Na noc zakotwiczyliśmy w wyjątkowym miejscu. Piaseczek na dnie, piękny las i sąsiedzi, bo oprócz nas były tam jeszcze dwie inne łódki, Weronika i Gruba Rura (z e sternikiem Rurewiczem oczywiście ;) ). To było bardzo przyjemne popołudnie. Cieplutko, bezwietrznie i wreszcie trochę przestrzeni, a nie tylko krzaki i krzaki : )). Wieczorem ognisko i smażenie rybek. Złoty medal oczywiście dla tych, którzy je skrobali i patroszyli, bo o ile do łowienia i jedzenia chętnych nie brakowało, to już do przygotowania ich odpowiednio, jakoś nikt się nie wyrywał. Ania zadebiutowała w roli kucharza i super je usmażyła, a my tradycyjnie śpiewaliśmy sobie szanty, dopóki dwóch panów, właśnie z tych sąsiednich łódek, skutecznie nam w tym nie przeszkodziło. Na szczęście rozpadał się deszcz i całe towarzystwo szybciutko pokładło się spać.
Czwartek 24.06.2004
Rano poszłyśmy z Beatą na spacerek do lasku : ), cisza, ptaszki śpiewają i nagle dosłownie przed naszym nosem przegalopowało stado koników polskich (typu tarpan
:) ) i popędziło prosto na nasze łódki. Beata spojrzała na mnie, ja na Beatę, bo jakoś nie byłyśmy pewne, czy nam się to nie śni i pognałyśmy za nimi. A konie były jak najbardziej oswojone, jadły nam chlebek z ręki, a Michała popędziły do wody. Widocznie sobie zasłużył : ).
A potem na Śniardwy... ogromne i kamieniste, ale tego dnia wyjątkowo spokojne. Wiało z tyłu, nie za mocno, praktycznie cały czas płynęliśmy baksztagiem, więc bez przechyłów. I tak właściwie nie działo się nic. Każdy miał szansę trochę pospać, poczytać i pogadać. I tak spokojnie przypłynęliśmy sobie do Okartowa. Bardzo fajna przystań, tylko strasznie płytko i niektórzy mieli drobne problemy z zacumowaniem. A na miejscu mycie, pranko i zmywanko. A my poszliśmy jeszcze oglądać piękny barokowy kościółek z XVII wieku. Udało nam się, bo spotkaliśmy proboszcza, który otworzył nam kratę i mogliśmy spokojnie obejrzeć z bliska całe wnętrze. To była chyba jedna z najpiękniejszych i najspokojniejszych chwil podczas całego naszego rejsu. Ta cisza i smugi słońca przedzierające się przez grube witrażowe okna...
A potem jezioro Tyrkło, prawie bezwietrznie, Ania z Robertem za sterem, a ja na dziobie z poduszeczką, pod białym żaglem. Mogłabym wtedy powtórzyć za Beatą "Chwilo trwaj, jesteś piękna".
Ale Neptun cały czas czuwał i nie pozwolił nam na zbytnie rozczulanie się. Zachmurzyło się, zagrzmiało i zaczęło lać, akurat wtedy, kiedy zaczęliśmy przybijać do brzegu. Panowie zmokli doszczętnie, bo rzucanie kotwicy w strugach deszczu, to chyba nie najlepszy pomysł, ale cóż jak mus to mus. Całe szczęście, że było to jak najbardziej chwilowe załamanie pogody i praktycznie już za parę minut wyszło słońce.
Czworo z nas żyło sobie w błogiej nieświadomości tego, co miało stać się tego wieczoru... A zaczął się on bardzo niewinnie, bo kiełbaską pieczoną na patyku nad ogniskiem. Kiedy wszyscy mieli już pełne brzuchy i dobre humory, z wody wyłonił się nie kto inny, a sam Neptun, sprawca naszych dotychczasowych żeglarskich perypetii. W pięknej błękitnej szacie, koronie na głowie i z trójzębem w ręku czekał w wodzie na naszą czwórkę (Ania, Robert, Beata i ja), żeby przyjąć ją do grona żeglarskiej braci. Dwa diabły pogoniły nas pagajami i kazały na bosaka przejść po leżących na ziemi szyszkach, żeby pocałować Władcę Mórz w kolanko (i tylko w kolanko :) , żeby nie urazić królewskiego majestatu). Potem był sprawdzian naszych żeglarskich umiejętności, który przeszli wszyscy bez wyjątku, chociaż diabły nam w tym skutecznie przeszkadzały. A na koniec, po goleniu wiosłem, otrzymaliśmy nowe, piękne imiona (Brendabulina, Cichy Dzwon, Zbuchtowana Talia i Beczka Wantowa). Dla nadania urzędowej mocy Neptun wyjął z kieszonki, malutką i całkiem zdechłą, dwudniową rybkę i zostaliśmy ochrzczeni. Przeżycie raczej niezapomniane, tym bardziej, że ową rybką śmierdziały nam potem ciuchy do samego końca rejsu :)) . Kiedy już wszystkie formalności zostały dopełnione i otrzymaliśmy akty chrztu wypisane na brzozowej korze, a Król Mórz zniknął w odmętach jeziora Tyrkło, rozpoczęła się huczna imprezka, bo przecież takie doniosłe wydarzenie trzeba koniecznie uczcić. Potańczyliśmy sobie, pośpiewaliśmy, a niektórzy doczekali się nawet wschodu słońca : ).
Piątek 25.06.2004
I nieubłaganie nastał ostatni dzień rejsu. Z Tyrkła wypłynęliśmy wyjątkowo wcześnie, bo zapowiadała się długa droga i niesprzyjające wiatry. Ale po porannej kawie, nic nam nie było straszne i do Okartowa dopłynęliśmy w świetnych humorach. Jednak na Śniardwach nie było już tak sielsko-anielsko i niektórym strach zaczął zaglądać w oczy. Nie wiemy tylko, co jeszcze zaglądało Fryderykowi, kiedy dostał kategoryczny zakaz siusiania i pod żadnym pozorem nie wypuszczania steru z ręki. W pewnym momencie na falach pojawiły się białe grzywki, a maczki dostały polecenie od samego komandora, żeby trzymać się jak najbliżej brzegu i siebie, tak na wszelki wypadek. Ale jakoś się udało. Pod wieczór, jak to zazwyczaj bywa, wiatr ucichł, a my zacumowaliśmy na Wierzbie, w wąskim przesmyku między jeziorem Mikołajskim, a Śniardwami.
Oczywiście nie obyło się bez specjalnych atrakcji w wykonaniu naszego Hipokratesa. Nie zaknagowana cuma rufowa utonęła nam w wodzie :) , i dopiero za drugim razem udało jej się celnie wpaść w ręce naszego komandora, którego karcący wzrok nie wróżył nam nic dobrego. Za to bujało nami non stop, bo to był jedyny szlak wodny na Śniardwy i co chwila przepływały obok większe lub mniejsze motorówki, że o dostojnym Chopinie nie wspomnę. No i atrakcją były również kotlety sojowe bez panierki, które wyglądały jak skrzyżowanie mocno nieświeżego filetu z morszczuka z tekturą falistą.
Wieczorem tradycyjnie już odbyło się ognisko, tym razem pożegnalne, i nie jednemu z nas łezka się w oku zakręciła. Ale tak to już jest: wszystko, co dobre, szybko się kończy. Za to przysiedli się do nas prawdziwi, śpiewający żeglarze i szantom nie było końca.
Sobota 26.06.2004
A następnego dnia, wczesnym rankiem, przy pochmurnej pogodzie wyruszyliśmy w kierunku naszego przeznaczenia - Mikołajek. Zmarzliśmy strasznie, bo nasz przyjaciel Król Mórz, chyba koniecznie chciał, żebyśmy ten rejs długo wspominali. Z łezką w oku zdjęliśmy maczka z masztu i zabraliśmy się za klarowanie. Na koniec oczywiście całuśne pożegnanie i pamiątkowe zdjęcia, a nasz kapitan każdemu z naszej załogi podarował na pamiątkę piękną, złotą szeklę. Moja wisi w pracy na lampce i ilekroć na nią spojrzę, to mi się robi jakoś tak....: ))).
oracowała: Magda z Beatą