Trzeci spływ kajakowy
14-08-2004 -:- 22-08-2004
14 sierpnia 2004-dzień pierwszy-sobota
Punkt zborny: miejscowość Krutyń. Wszyscy przybyli na czas. A miało ich być tak wielu. Zostało ... siedmioro. I ... wystarczyły tylko 4 kajaki klasy (:D) SPRINTER. Wywożą nas busem do miejscowości Botowo. Tam jest zaplanowany początek spływu. Jedziemy dłuższą chwilę i ... UWAGA!!! UWAGA!!! 2 srebrne namioty i 2 śpiwory (w tym jeden w kwiatki :D) zostały w Krutyniu. Chwila konsternacji. Do Kamy wyraźnie skupionej i zadumanej dociera smutna prawda. "Zenek to chyba nasze". Ale czyj jest śpiwór w kwiatki ??!! Feee! Już wiemy. Zenek się trochę speszył. Ha, ha.
Dobra. Falstart. Wracamy, opóźniając start spływu, ale za to w lepszych humorach (tego dnia rano padało i było chłodno).
Wyrzucono nas w pobliżu Botowa, na łące, dobre 60 m od jeziora. Sterta bagażu, siedem osób, gitara Piotrka (niezłe ma kształty ... gitara rzecz jasna :D) i ... tylko 4 kajaczki. Ludzie! Myślałem, że połowę z tego będziemy musieli od razu zakopać na brzegu!
Przygotowania do wodowania nabrały szybkości, kiedy kierowca busa ostrzegł nas przed poborcą opłat za przebywanie na cudzej, wyraźnie podmokłej łące. Mówię wam, kajaki z całym naszym dobytkiem dotknęły wodę w kilka chwil.
Zakładamy bardziej turystyczne stroje, kilka łyków Napojów (duże N nie jest błędem) i pamiątkowe fotografie na wypadek gdyby ktoś z nas miał już nie powrócić z wyprawy :D.
Armada odbija od małego pomostu: załoga A - Kama z Zenkiem, łódź czerwona; załoga B - Zbyszek z córką Martą, łódź czerwona; załoga C - ja z synem Bartoszem, łódź żółta; załoga D ... hmm ... dobra niech będzie E (nie chcę stracić kumpla :D) - Piotrek z ... gitarą, łódź żółta. W jaskrawym słońcu nasze pojazdy lśnią. Bo jakże by inaczej: rok produkcji 2003, karoseria nówka, tylny napęd (przedni - w opcji), dwie poduszki ("naplecna" i "poddu..."), ABS zbędny, fotele profilowane, dwa bagażniki (Zbyszek wykorzystywał dodatkowo 2 bagażniki dachowe), ogumienia i świateł brak (bo i po co). Mamy tylko z nimi jeden problem: brak wspomagania kierownicy - pływamy szerokim slalomem. Kajakami ciężko sterować. Po kilku godzinach znajdujemy przyczynę takiego stanu rzeczy: źle rozłożony balast. Wszystko "zagrało" po przełożeniu ciężkich rzeczy do tylnego luku (taki luk nazywa się fachowo...hmmm...coś chyba na B - Piotrek nam to powiedział ale zapomniałem). A było co przekładać. Wspomnę tylko "naście" puszek mielonki turystycznej i balast w kolorze piwnym w łodzi Piotrka czy ładunek w kolorze rudym (dla wtajemniczonych po angielsku "ginger") w łodzi Zenka.
Przepływamy całe jezioro Gielądzkie i to uwaga ... wzdłuż :D. Mała wysepka po lewej, potem duża ... też po lewej. Dobijamy do stanicy wodnej w Sorkwitach. Krótki postój. Pani w barze niemiła (chyba jej przeszkadzaliśmy), pizza z pieczarkami ohydna a Zbyszek nie dostał części zamówionego dania (i tak to się zaczęło - od tej chwili Zbyszek został naznaczony przez los - do końca wyprawy miał kłopoty z ekspedientkami, barmankami, kelnerkami, sklepowymi, kucharkami itp.). Przed noclegiem pod Jędrychowem pokonujemy (znów wzdłuż) jezioro Lampackie i rzucamy kotwice na brzegu jeziora Lampasz. Wyciągamy kajaki z wody i z mozołem przenosimy je na kilkumetrową górkę (Zenek się ucieszył). Ten błąd popełnimy później jeszcze raz :(.
Rozbijamy obozowisko. Sąsiadujemy z ... kozami. Piotrek wciska wszystkim swoją mielonkę i "kasuje" wszystkich kilkulitrowym słoikiem z ogórkami konserwowymi w całości (ma w zanadrzu jeszcze taki sam z ogórkami pokrojonymi w plasterki ... gość naprawdę poszedł na całość). Ale i tak mielonki nikt nie chce. Kama i Zenek mają niekompletne namioty: Kamie brakuje linek a Zenkowi szpilek (a może na odwrót ... nie pamiętam) - może nie trzeba się było przyznawać do dwóch srebrnych namiotów w Krutyniu? Ha, ha! Ale, od czego ma się towarzyszy podróży. Każdy dał co miał i dwa małe, srebrne, nieodporne na deszcz, wiatr, wilgoć, słońce i dotyk namioty ... jakby tu powiedzieć ... stanęły. Kolacja szybka, ale syta. Zbyszek ujawnia nie tylko talent kulinarny, ale i zacięcie w tym kierunku połączone ze zmysłem kwatermistrzowskim i zwykłą pracowitością. Wiecie, że gość gotował obiady z dwóch dań?! Podziwiam go.
Wieczorem spacer do Jędrychowa. Nie wiem, co tam się działo, bo zostawili mnie w obozie na warcie. Wiem tylko, że Bartosz znienawidził chodzenie na spacery.
Nocą ognisko, gitarowanie Piotrka, nibyśpiewanie nasze i spadające Perseidy.
15 sierpnia 2004-dzień drugi-niedziela
Pogoda super. Na jeziorze większa fala. Śniadanie. I znów nikt nie chce mielonki Piotrka.
"Dokańczamy" jezioro Lampasz, na końcu którego odkrywamy malowniczo położone rancho "Zielony Koń" z jazdami konnymi.
Pokonujemy uroczą rzeczkę Sobiepankę przykrytą strzechą gęstych drzew. Miejscami jest tak płytko, że musimy holować kajaki. Dużo powalonych drzew ale trasa drożna. Odcinkami wartki prąd rzeki. Tutaj też mijamy 4 Niemki w kanoe (jedna z nich miała różową bluzkę :D). Pocahontas towarzyszyły nam przez dwa dni..
Miejscowość Borowe na przesmyku pomiędzy jez. Kujno i Dłużec. Pierwszy prawdziwy obiad. Ja odkrywam schabowego, Piotrek - sandacza, Zenek - Gingersa :D a Bartosz lina i zaraz ... odstawia go na bok (podobno jedzie mułem :D :D). Pocahontas przy sąsiednim stoliku zamawiają tylko frytki (myślały, że w Polsce tak tanio :D).
Wpływamy na jez. Dłużec o płaskich, nieporośniętych drzewami brzegach. Spora fala. Zenek szuka sklepu. Jak w końcu mu się udało to nikt z nim nie chce iść. Rezygnuje.
Jezioro Białe jest spore, ale z pewnością nie białe. Na prawym brzegu stanica wodna w Bieńkach - nasz drugi nocleg. Tak mnie wzięła ochota na wiosłowanie, że minąłem stanicę i gdyby Piotrek mnie nie zawrócił pociągnąłbym do Spychowa.
Stanica w Bieńkach to bardzo ładne miejsce. Duży pomost, małe kąpielisko, małe pole namiotowe i duży bar, gdzie serwują kartofle ze zsiadłym mlekiem za 5 zł. Tutaj skorzystaliśmy z natrysku (uwaga: wchodzić tylko w klapkach) i dowiedzieliśmy się o srebrnym medalu Otylii Jędrzejczak na olimpiadzie w Atenach. Zbyszka tradycyjnie wkurzyła kelnerka a Piotrek niespodziewanie wstał od stołu i powiedział "już chyba do was dzisiaj nie wrócę"(ponoć bolała go głowa :D). Pocahontas też nocowały w Bieńkach :D :D :D.
16 sierpnia 2004-dzień trzeci-poniedziałek
"Nie lubię poniedziałków".
Ukradli mi biało-czerwoną czapeczkę z napisem POLSKA (jak znajdziecie to oddajcie:D).
Rano w Bieńkach podziwialiśmy i zwiedzaliśmy rozbity obok nas namiot typu hangar na 6 osób, który jak się okazało był tańszy od namiotu Piotrka. Piotrek przepłaciłeś!!!!
Wyskakujemy w prawo krótkim przesmykiem z jez. Białego, które przypominam nie jest białe, na jez. Gant. Pogoda idealna. Fala mała. Słońce duże ... tzn. silne ... tzn. ostre ... tzn. mocne ... tzn. no wiecie ... praży mocno. Wpływamy na malowniczą, aczkolwiek wąską Babięcką Strugę. Parkujemy na chwilę przy walącym się drewnianym mostku. Zbyszek idzie na jagody (uparł się), Zenek i Piotrek uzupełniają płyny, a Kama testuje nowy sposób dosiadania kajaka: na przodzie, na brzuchu, na oklep. Mijają nas Pocahontas. Nawet się do nas uśmiechają i mówią chyba ... "dzendbry".
Około południa "schodzimy" ze szlaku i odbijamy w prawo na jezioro Tejsowo z chęcią "zwiedzenia" jeziora Krawno a potem rzeczki Babant. Mamy niezłą przeprawę po zaliczeniu Tejsowa. Wąską strugą, biegnącą w dziewiczej puszczy holujemy kajaki. Ostry żwirek i muszle ranią nogi, owady dokuczają i w dodatku płyniemy (czy raczej idziemy) pod prąd. Masa naturalnych przeszkód w wodzie i ten gęsty zaduch w powietrzu.
Odkrywamy urocze i kameralne jeziorko o mętnie zielonkawej wodzie. Szkoda tylko, że nazywa się Kały - urok prysł. Postój na obiad przy pomoście na jeziorze Krawienko. Wiecie, że nasz druh przewodnik wmawiał nam, że to jezioro Krawno, które w rzeczywistości było następnym po Krawienku? Tak czy owak nie "zaliczyliśmy" Krawna z powodu błędu nawigacyjnego Piotrka. Nie był to jego najlepszy dzień. Zaliczyliśmy (ja z Piotrkiem i Bartoszem) za to chyba sześciokilometrowy spacer do sklepu w Babiętach. Kupiliśmy lody, colę i wróciliśmy (warto było?). Jak się potem okazało ten sam sklep mieliśmy wieczorem "za płotem". Hi, hi.
Wracamy przez Kały, owady, żwirek i zaduch puszczy, na Tejsowo. Zaczynamy rozpakowywanie bagażów na nocleg i ... dubeltowy niefart. Leśniczy "przegania" nas z lasu (tu nocować zabroniono) i na dodatek informuje nas o zakazie wjazdu na Babant. Kierownictwo wycieczki podejmuje decyzję: walimy do stanicy w Babiętach. Ludzie! Tego dnia zrobiliśmy grubo ponad 20 km, ale "zaoszczędziliśmy" 2 dni. Nurt Babięckiej Strugi (woda dość głęboka i bardzo czysta) przynosi nas do stanicy w Babiętach. Kiepskie miejsca parkingowe (głęboko przy brzegu - moczymy gacie :D), ostro w górę na pole namiotowe (dobrze, że kajaki zostawiamy przy brzegu), prysznice z ciepłą wodą, sączącą się z niebieskiego kurka, rozśpiewane towarzystwo w barze do późnej nocy i wkurzeni takim stanem rzeczy Niemcy. Rozbijamy namioty tuż przed zmierzchem. Stanica w Bieńkach była dużo przytulniejsza. Rozgrywa się mały dramat. Moja pompka do materaca kończy swoje krótkie, ale burzliwe życie. Od tej pory wszyscy "jedziemy" na pompce Piotrka - szanujemy ją do końca. Ona odwzajemnia nam to poświęceniem.
17 sierpnia 2004-dzień czwarty-wtorek
Poranek pogodny i bez historii. Chyba, że nie pominiemy krótkiej wizyty w sklepie w Babiętach. Zwijamy obóz i po kilku chwilach wiosłowania niestety ... pierwsza na trasie przenoska. Nie dość, że długa, to jeszcze przez ruchliwą ulicę. Taszczymy z mozołem objuczone kajaki - ten z gitarą był jak piórko. Spokojną, leniwą Babięcką Strugą wpływamy na jezioro Zyzdrój Wielki. Wielka fala i wiatr "mordewind", czyli wiatr prosto za przeproszeniem z mordkę :D. Walczymy z żywiołem długi czas. Brakuje sił. Pot i fala zalewają oczy i okulary, ręce drętwieją. Piotrek z niepokojem zarządza szyk zwarty. Kama i Zenek ignorują rozkaz. Rozstrzelać ich! Z trudem docieramy do Wyspy Miłości. A tam spokój, bezwietrznie, sielanka. Zbyszek gotuje obiad z dwóch dań. Piotrek częstuje mielonką. Ktoś się wreszcie skusił.
Na Małym Zyzdroju długo szukamy miejsca na nocleg. Obok ośrodka wypoczynkowego jest źle. Wracamy kilka kilometrów na zwężenie między Zyzdrojami. Zbyszek przeżywa głęboki kryzys. Chce wysiadać na środku jeziora. Zbiera się jednak w sobie.
Miejsce biwakowania dzielimy z małolatami. Mówią po niemiecku i zachowują się cicho. Spada pierwszy deszcz - chwila prawdy dla namiotów Kamy i Zenka. Na wszelki wypadek przenoszą je pod drzewa. Piotrek zaprasza do swojego namiotu. Korzystamy z gościny i ciasnoty namiotu za 350 zł. Wykańczamy ogórki w plasterki Piotrka, ale mielonki nikt nie chce. Deszcz ustąpił. Opuszczamy dom Piotra. Palimy ognisko. Piotrek zaprasza Niemców. Nie rozumieją po polsku, ale też piją piwo. Śpiewanie wychodzi nam coraz lepiej. Śpimy a deszcz znów pada ... do rana.
18 sierpnia 2004-dzień piąty-środa
Cholera, pranie mi nie wyschło. Będę je woził na kajaku przez cały dzień. Żałość. Składamy namioty. Piotrek oddaje Kamie bluzę po nocy i wcale tego nie kryje :D.
Pogoda znów "jak drut". Na trasie przenoska przy starej śluzie na końcu Małego Zyzdroju. Dobrze, że są wózki. Niedobrze, że to samoobsługa. Fatalnie, że płatna.
Zyzdrojową Strugą i przez jezioro Spychowskie docieramy do Spychowa. Juranda ani śladu. A nie, przepraszam. Jest Jurand! Piwo Jurand!!. Zenek woli Gingersa a Piotrek dziurawi kolejne puszki (pełne!) Tyskiego.
Odkrywamy tawernę u Sławoja, gdzie jak informuje szykowna tabliczka nie wolno kichać (!?) czyli KICHEN VERBOTEN (hahahaha). W tawernie odegraliśmy "Wielkie Żarcie". Królował sandacz z frytkami. Drzewa się kochały a ja z Bartoszem przegraliśmy w piłkę nożną (taką stolikową, bo nikt nie miał siły się ruszać z przejedzenia) ze Zbyszkiem i Martą. Nie powiem ile. Wstyd jak beret. Dziś wiem, że Zbych nas podpuścił - jest mistrzem w tej dyscyplinie pozaolimpijskiej.
Mamy dużo czasu, więc skracamy etap i nocujemy obok Koczka. U gospodyni fajny sklep spożywczy. Jeśli czegoś brak to oddaje nam, co swoje. Jesteśmy świadkami niezaplanowanej bijatyki pomiędzy gospodarzami (a może to tylko "końskie zaloty" :D). Zenek jak zwykle uprzedza o zagrożeniach w kibelkach. A tu było o czym ostrzegać. Sami pojedźcie i doświadczcie.
Teren pod namioty bardzo podmokły. Piotrek zirytowany. Zakłóciłem mu prywatność i zmąciłem "regularność koła" rozbijając zbyt blisko namiot. "Jak dobrze mieć sąsiada". Chciał mnie eksmitować, ale się nie dałem.
Dziś był szczególny wieczór. Zbyszek obchodził kolejne urodziny (staje się to zwyczajem i tradycją na tych spływach). Dostał prezent, życzenia i zorganizował ucztę przy ognisku. Piotrek zaprosił mu na imprezę kolejnych Niemców - ściślej Niemca i Brazylijkę. Międzynarodowe party. Dyskusjom na temat Rio i brazylijskich seriali nie było końca :D. "To był naprawdę" fajny wieczór.
19 sierpnia 2004-dzień szósty-czwartek
Rano szok. Niemcowi, który bawił się na imprezie u Zbyszka ukradli samochód.. Piotrek pomaga przybyszom zza Odry w trudnych kontaktach z polską policją.
Dzień bardzo gorący i duszny. Ciężko wiosłować. Przepływamy przez jezioro Uplik i wpływamy na wielkie jezioro Mokre. Po krótkim czasie dobijamy do pomostu w rezerwacie "Zakręt" na prawym brzegu Mokrego obok rezerwatu "Królewskiej Sosny" (za miedzą mamy Krutyń, z którego wyruszyliśmy) - idealne kąpielisko. Woda płytka aż na kilkadziesiąt metrów w stronę jeziora, dno piaszczyste, "she" łowi ryby prężąc ciało, żar leje się z nieba a piwo z puszek. Znów taszczymy kajaki kilkanaście metrów na wzgórze :(. To miał być postój na obiad. Tak nam się spodobało, że zostaliśmy na noc.
Piotrek namawia nas na wycieczkę w las. Ulegamy i ... nie żałujemy. Mijamy "Zakochaną Parę" (ona sosna zwyczajna, on dąb szypułkowy - razem: dwa drzewa oplątane w uścisku - pomnik przyrody chroniony prawem) i kilka jezior, za przeproszeniem :D, dystroficznych (cokolwiek to znaczy są ładne - jeziora o ciemnej wodzie i uginających się brzegach z trawiastego kożucha, z pływającymi wyspami z takiegoż samego kożucha).
Wskutek kolejnego błędu nawigacyjnego Piotrka zamiast do Krutynia dzikim lasem trafiamy przez stary cmentarz zagubiony w puszczy do uroczego Krutyńskiego Piecka i.... znów nie żałujemy.
Późnym wieczorem lekki deszczyk. Mimo to ja z Zenkiem przygotowujemy ognisko. Wielki bal drewna "pokonaliśmy" po godzinie walki. Uległ pile, siekierze, klinom i sile rąk naszych :D. Spokój biesiady przy ognisku mąci para szukająca zagubionego w Krutyniu (kilka kilometrów stąd!) jamnika. Zenek tak żarliwie suszy śpiwór, że wypala w nim dodatkową dziurkę (chyba na duży palec od nogi :D). W nocy pada deszcz.
20 sierpnia 2004-dzień siódmy-piątek
Suszymy namioty. Pogoda wyborna na "pakowanie" na kajakach. Wyruszamy późno.
Piotrek musi uwolnić swoje ręce od wioseł dla uprawiania sztuki fotograficznej, więc zarzuca cumę na rufę kajaka Zenka i Kamy i dłuższy czas korzysta z darmowej podwody. Naraża się od czasu do czasu na szydercze i uszczypliwe komentarze mówiących po niemiecku: "auto kaputt".
Wpływamy na jezioro Krutyńskie z nadzieją szybkiego wślizgnięcia się w Krutynię. A tu ... korek na rzece!! Wejście tak wąskie, a kajaków tak dużo, że każdy czeka na swoją kolej. Początek weekendu, więc ludziska "wyleźli" na rzekę, czy to o własnych siłach, czy to wożeni przez Krutyńskich "gondolierów". Krutyń to schludny kurorcik, więc o "weekendowych wodnych turystów" nie trudno. Ciężej płynęło się nam w tym tłumie kajaków niż po meandrach zostawionych w tyle rzeczek. Chyba z przekory złączyliśmy nasze cztery kajaki w jeden "czterokadłubowiec" i bez wiosłowania, tarasując pół szerokości Krutyni uprawialiśmy leniwy "autospływ" (tzn. z prądem bez wiosłowania). A niech nas inni omijają :D. Rolę prawego silnika przejął Zenek, lewego zaś - Zbych, no bo jednak i wielokadłubowiec musi manewrować, aby nie odbijać się od lewego a potem od prawego brzegu, jak to czynił jeden gość, którego mijaliśmy. Patentu sternika to on nie miał (chyba, że kupił :D :D).
I gdyby nie przenoska w Krutyńskim Piecku (skąd my to znamy) płynęlibyśmy tak dalej. Polecamy bar w tej wiosce. Kolejny raz popuszczaliśmy pasa, "luzując" miejsca na sandacze, frytki, napitki i sałatki. Zbyszkowi nie smakowała sieja lub sielawa (nie pamiętał, co zamówił :D). Posiłek musiał być syty, bo przed nami przewożenie kajaków wózkami. A tu niespodzianka. Tu nie samoobsługa jak w Spychowie, ale "full service". Trochę drożej, ale lżej - dostajemy kajaki po drugiej stronie starego młyna nie kiwnąwszy palcem (no poza sięgnięciem po 5 zł :D).
Pomagamy radą "weekendowej" wioślarce, którą organizator wycieczki wyposażył w drewniany, nasiąknięty wodą pagaj. Resztkami sił spytała nas czy daleko do Ukty, nie mając już siły podnosić "wiosełka". Popadła w kryzys słysząc, że ma jeszcze kilka kilometrów. A pora była już późna .......
Po przepłynięciu kilku kilometrów zostawiamy Krutynię do jutra, "schodząc" ze szlaku i odbijając w prawo na jezioro Duś. Mały drogowskaz kierujący do starego klasztoru starowierców, kilkaset metrów lawirowania w szuwarach i wpływamy na Duś - jeziorko nie przepływowe (pewnie dlatego z bardzo ciepłą wodą) i zarośnięte gęsto podwodną roślinnością. Cumujemy przy pomoście prywatnej posiadłości o charakterze obejścia, zagrody czy trafniej... rancza. Miejsce urokliwe. Rozbijamy namioty między oborą, stodołą, drewutnią i....ekologicznym szambem (ale śmierdziało tylko w pewnej odległości :D). Gospodarz miły aczkolwiek "wczorajszy" przywitał nas miło a potem sprzedał Bartkowi i Marcie lody i łakocie ... za darmo. Albo lubił dzieci, albo chciał je spławić, albo ... nie wytrzeźwiał do końca :D :D. Późnym wieczorem wycieczka do wojnowskiego sklepiku po zapasy na wieczór (Zenek wypatrzył po drodze fermę z hodowlą strusi, dopóki nie okazało się, że są to ...... białe indory :D). Kolację jedliśmy pod dachem letniej jadalni nad samym brzegiem jeziora w strugach niemiłosiernej ulewy. Zenek napalił w kominku za pomocą butli z gazem, a i tak muszki, owady i robactwo wszelkiego gatunku gromadziło się przy gazowej lampie, kończąc swój żywot u jej podstawy. Tego wieczora Zenek i ja byliśmy najbardziej wytrwałymi czytelnikami.
21 sierpnia 2004-dzień ósmy-sobota
Wstajemy 8.00 !!! Zamówiliśmy śniadanie na 8.30, więc nie chcemy, żeby jajecznica wystygła. To było kolejne królewskie biesiadowanie. Wspominamy trochę szyderczo gościa, który bardzo wcześnie powiosłował na Bełdany, czyli miał pokonać trasę, którą my zaplanowaliśmy na dwa dni! Wariat czy co?? Niebawem okazało się, że popłynęliśmy za nim, hihihi.
Po śniadaniu zwiedzamy klasztor starowierców (niebywałe bogactwo w niepozornym kościółku) i stary cmentarz obok niego. Jak zapewnia właściciel obejścia, żyją jeszcze dwie zakonnice ("klasztorki"), mające ponad 90 lat (każda z osobna rzecz jasna :D).
Wyruszamy "na duś" z jeziora Duś, bo przed nami kawałek drogi do Nowego Mostu - kolejnego noclegu.
Dość szybko osiągamy Uktę i dalej z prądem Krutyni, meandrując docieramy do Nowego Mostu. Cumujemy przy wielkim pomoście stanicy PTTK. Dokonujemy inspekcji stanicy i dochodzimy do wniosku, że jest to kiepskie miejsce na nocleg - dużo hałaśliwych ludzi i pierwszy od kilku dni "powiew cywilizacji", za którą nie tęskniliśmy. Nawet jeść nam się tam odechciało po odstaniu swojego w długiej kolejce do baru. Postanawiamy "pociągnąć" do jeziora Gardyńskiego, może trochę dalej i przegryźć coś po drodze, ignorując tablicę na pomoście stanicy: "następny bar za godzinę wiosłowania". Nie wiem, kto to pisał, ale ten ktoś oszukiwał. Wiosłowaliśmy dość mocno przez dwie godziny lub dłużej a sensownej jadłodajni nie było. Pytaliśmy po drodze, szukaliśmy zatrzymywaliśmy się w Iznocie i nic. I tak "za chlebem" dotarliśmy aż do Kamienia nad jeziorem Bełdany, gdzie wreszcie nas nakarmiono :D. Przez obżarstwo dokonaliśmy czegoś dziwnego: dopłynęliśmy do mety spływu dzień wcześniej!!
Łykamy dużą dawkę wielkiego świata (jachty, skutery wodne i motorówki na Bełdanach.) i rozbijamy namioty na podmokłym gruncie. Ostatni raz szlifujemy śpiew ze śpiewnika (tym razem bez ogniska) i czytamy, długo czytamy. Zbych zapoznaje się z gitarą i ostatni raz odpala "duszka". Ostatnia noc była spokojna, dziwnie spokojna. Najspokojniejsza "zielona noc", jaką przeżyłem ... chyba się starzejemy :(.
22 sierpnia 2004-dzień dziewiąty-niedziela
Czekamy aż nas stąd zabiorą. Czekamy długo. Spóźniają się. Dużo się spóźniają. Wreszcie są. Żegnajcie Mazuren do nächsten spływen :D.
oracował: Robert