Biesiada Żywiecka-Cięcina 11-13.X.2002 r.,
organizowana przez Sławka Szczepanika "Szczepana", uczestników 16.
Dzień pierwszy, 11.X., piątek
Beskid Żywiecki nie przywitał nas przyjaźnie. Padający od rana deszcz szybko utworzył "piękne błotko" wokoło naszego głównego punktu imprezy, czyli Zmorowni. Przygotowania do wieczoru i do tego aby wszyscy mogli suchą stopą dostać się do środka, dzięki determinacji Szczepana zostały uwieńczone sukcesem. Z drewutni zostały wyjęte wszystkie dostępne deski, poukładane przed wejściem, żeby goście bez zmoczenia nóg dostali się do środka. A w środku ...? Cóż, poezja światła. Pozawieszane na ścianach lampy naftowe, świeczniki na stołach, półkach oraz palące się drewno w kominku stworzyły nadzwyczajny nastrój. Wydobyły niepowtarzalny klimat Szczepanikowej chaty. W oczekiwaniu na gości rozsiedliśmy się wokół kominka, sącząc co lepsze trunki (ukłon w stronę Zenusia) wprawiające nas lekko w stan błogości. Na godzinę 20:00 zamówiona została kapela pana Węglarza - oczywiście góralska - aby muzyką, śpiewaniem i tańcami umilić nam wieczór, a także witać stopniowo zjeżdżających się uczestników naszej Biesiady. Jako pierwsi, jeszcze przed kapelą, w Zmorowni zjawili się Prezes Piotrek, Agnieszka i Zenek a także Mira i Bogdan Kusinowie. Od razu zostali oni wykorzystani do pomocy. Bo zamówiono nie tylko muzykę i śpiew, ale także jadło góralskie. Panie szykowały półmiski pysznego jedzenia, panowie mieli za zadanie rozpalić przed chatą tak duże by nie zgasił go padający deszcz ognisko, w którym miały "dochodzić" tzw. "pieczonki". Wśród potraw nie zabrakło bigosu i oczywiście trunków (o różnym zabarwieniu i mocy). W dalszej kolejności zjawili się Bodek z żoną Agnieszką, następnie oboje Grzywaczowie razem z Małgosią Szczepanikową i Michał z Ewunią. Jako ostatni przybył Jarek wraz z Agatą nazywaną w związku z jej zawodem (weterynarz) - Doktor Nieludzka. Pisząca te słowa Bożena oraz Gospodarz Biesiady - Szczepan byliśmy na miejscu już od rana. Gdy zabrzmiały pierwsze takty muzyki Szczepan, jak na gospodarza przystało, prosił do tańca panie, a potem już poszło. Śpiewom, tańcom, zabawie nie było prawie końca. Niestety wszystko co miłe dla serca i ucha szybko się kończy i tak około północy kapela zagrała zbójnickiego zapraszając na środek wszystkich chłopaków do tańca. Każdy dostał ciupagę do ręki i ruszyli. A że był to taniec bardzo trudny w ewolucjach odpadali po kolei Bogdan, Bodek, Zenek, Sławek. Pozostał jedynie Piotrek, który swoją kondycją i talentem tanecznym dorównał młodemu góralowi, za co otrzymał gromkie brawa. Na początku imprezy Szczepan ogłosił konkurs, który polegał na tym, aby ktoś z uczestników biesiady odważnie zniknął na jakieś 30 sekund w lodowatej wodzie strumienia. Nagrodą miała być skrzynka piwa. Bodek około jedenastej przymierzał się do wykonania zadania, miał nawet w ręku ręcznik i klapki, chodził dookoła, mierzył głębokość wody (a deszcz lał w tym czasie, rzecz jasna, nadal) ale niestety motywacja okazała się zbyt słabą. Po północy pożegnaliśmy nie bez żalu górali, którzy na pożegnanie odśpiewali Szczepanowi "... i na długie lata ... niech Ci Pan Bóg błogosławi" zmiękczając nasze serca doszczętnie. Łza niejednemu zakręciła się w oku, bo i Szczepan cudowny, wielki duchem i okoliczności wspaniałe, i nastrój ...Tego wieczoru Bogdan Kusina w sposób jak najbardziej obrzędowy został przyjęty przez Szczepana w poczet sympatyków naszego stowarzyszenia. Potem kierowany przez niego dzielnie Defender powiózł nas do schroniska przez Ficońkę na Abrahamów (200 m różnicy poziomów), gdzie po rozlokowaniu się w pokojach zasnęliśmy błogim snem - czy też może nie wszyscy ...?
Dzień drugi, 12.X., sobota
Po śniadaniu zaplanowano wyprawę (lekką) w góry. Ci co nie mieli ochoty mogli zejść do Zmorowni i pomóc przy sprzątaniu, inni pochodzić po okolicy, a jeszcze inni odespać trudy wieczoru. I tak też było. Część z nas poszła przez lasy i doliny docierając do Zmorowni, a byli to: Mira z Bogdanem, Michał z Ewą, Agnieszka, Piotr i ja. Spacer pomimo nadal lekko siąpiącego deszczu wspaniały, widoki zamglonych stoków niepowtarzalne. Grzywaczowie Jarek i Doktor Nieludzka odsypiali, Szczepan z Małgosią i Bodek krzątali się przy Zmorowni, a Agnieszka Chłądziaczka (Bodkowa) z Zenkiem udali się samochodem w podróż w im tylko znanym kierunku (o rety!, Agnieszka porwała moją przytulankę!) Wszyscy mieliśmy spotkać się o 1400 na obiedzie, a po obowiązkowym leżakowaniu około siedemnastej pomaszerowaliśmy do Kuchejdów - zaprzyjaźnionej ze Szczepanikami rodziny górali. Wędrując na miejsce mieliśmy okazję podziwiać na stokach jesienne kolory drzew przeplatane mgiełką chmur. Cóż za widok!!! Atrakcją spotkania u Kuchejdów miała być zupa grzybowa z grulami oraz pokaz prac Staśka Kuchejdy - ichniego twórcy ludowego, specjalizującego się w rzeźbieniu masek. Faktycznie, zupa była wspaniała, babcia Kuchejdowa włożyła w nią całe serce (i chyba ze dwa litry śmietany!). Na stole wylądował garnek z gorącymi grulami. Dokładkom nie było końca. Opowieściom zarówno p. Kuchejdowej jak i Szczepana można przysłuchiwać się długo, ale na nas czekała Zmorownia. Zdążyliśmy jeszcze pochłonąć co do okruszka pyszne ciasto z serem, również upieczone specjalnie na nasze przybycie, obejrzeć Staśkowe maski. Jego prace powaliły nas absolutnie na kolana. Ta akie..e kosz..ma..rne! Lepiej żeby nikomu się nie przyśniły, bo strach!! Około ósmej wieczorem dotarliśmy do chałupy przemoknięci do cna. Ciepło ognia pozwoliło nam szybko zapomnieć o chłodzie i przemoczonym ubraniu. Dźwięki gitar Piotra i Bogdana, śpiew, ciche rozmowy (w podgrupach) sprawiły, że wieczór ten upłynął nam równie wspaniale i niestety równie szybko, co poprzedni. Z piosenek najbardziej utkwił mi w pamięci "Stach" - nie wiedzieć czemu - ale były też śpiewane piosenki obozowe, Okudżawy i szanty - te chyba ze względu na deszcz i wiatr. Nie było natomiast "Górali Halki", a tej z kolei pewnie dlatego, że księżyc nie świecił nad smrekami. Prezesunio nasz kochany (Piotruś) jak zwykle nas nie zawiódł i wyśpiewywał, że ho, ho!! I znowu dzięki Bogdanowi Kusinie - wspaniałemu i niezastąpionemu - szybko dostaliśmy się do schroniska. Tu jeszcze trochę gawędząc w holu powspominaliśmy dobre harcerskie czasy. A kto snuł najdłużej, a właściwie jako jedyny opowieści? - oczywiście Szczepan, wywołując wśród nas co chwilę salwy śmiechu. Cisza nocna zapanowała dopiero około godziny pierwszej.
Dzień trzeci, 13.X., niedziela
Dla niektórych smutny, bo to dzień wyjazdu. Po śniadaniu pakowanie bagaży, rozliczenie pobytu, trochę rozmów, już wszyscy trochę przygaszeni - w perspektywie praca!!!
Po wcześniejszym obiedzie (zaserwowano nam w końcu kwaśnicę i może szkoda, że nie dzień wcześniej) wymianie uprzejmości, telefonów itp. zeszliśmy do Zmorowni na ostatnie przy ogniu harcerskie pożegnanie w kręgu. Każdy z wyjeżdżających dostał na drogę prowiant, masę uścisków, całusów i tak obdarowani wyjeżdżaliśmy z tego jakże urokliwego, magicznego wręcz miejsca. Nasze serca zostały napełnione gorącem, umysły światłem, a ciała nadzwyczajną energią. Dzięki Szczepanowi mogliśmy przeżyć wspaniałe chwile, które na długo zapadną w naszej pamięci. Szkoda, że nie dane nam było spotkać się w większej grupie, może innym razem, wszak niespokojne z nas duszki i długo usiedzieć w Warszawie nie zechcemy.
Wrażeniami miłymi sercu podzieliła się: Bożena Leszczyńska